Now Reading
Wywiad: Aby w golfa grała cała Polska

Wywiad: Aby w golfa grała cała Polska

 

Kiedy w latach 90. Krzysztof Rawa opublikował w „Rzeczpospolitej” cykl artykułów o golfie, koledzy z redakcji uznali, że dziennikarz zwariował. Do dziś przekonuje kolegów po fachu, że o „sporcie przyszłości” warto pisać, a jeśli argumenty nie przekonują… zabiera ich na pole golfowe.

Anna Kalinowska/”Golf&Roll” nr 1/2016

Golf&Roll: Na przełomie lat 60. i 70., kiedy nikt nie pomyślał o budowie pola w Rajszewie czy Międzyzdrojach, pan z kijem i najprawdziwszą piłką golfową podbijał podwarszawskie łąki…

Krzysztof Rawa: Dokładnie to jedną łąkę nieopodal Pruszkowa. Byłem uczniakiem w szkole podstawowej, gdy w domu przyjaciela odkryliśmy kije golfowe i kilkanaście starych piłek. Prosto z Londynu. Rodzice Przemka na fali odwilży październikowej wrócili z Anglii do Polski. W dobytku mieli większe skarby od kijów, chociażby przedwojenne numery polskich gazet i wiele fascynujących wydawnictw, więc zestaw do golfa trafił w kąt. Ojciec Przemka, były żołnierz AK, swoją drogą pierwowzór postaci Jerzego z „Kolumbów” Romana Bratnego, na pytanie, do czego służy znalezisko dał nam podstawowe instrukcje. Ruszyliśmy więc na nieużytki pobliskiego PGR-u Pęcice.

G&R: Aby utworzyć pierwsze powojenne „pole golfowe” w Polsce?

K. R.: Oczywiście! Kopaliśmy dołki, wsadzaliśmy w nie patyki, a gdy pogoda je niszczyła, tworzyliśmy kolejne. Szybko uznaliśmy, że golf to fantastyczna zabawa i warto wciągnąć kolegów. Przemek miał zmysł do biznesu, więc rzucił w klasie hasło, że każdy, kto chce skorzystać z kijów i golfowej łąki daje nam po złotówce. W ten sposób zarabialiśmy na seanse w kinie „Metro” i niezmiernie popularną wówczas oranżadę w proszku. Niestety, jak piłki się pogubiły, to skończyło się nasze dostatnie życie oraz krótki byt pęcickiego pola.

G&R: Miłość do golfa musiała poczekać do lat 90. i budowy pola w Rajszewie?
K. R.: To były pierwsze lata mojej dziennikarskiej pracy – z kolegami pojechaliśmy zobaczyć powstający pod Warszawą obiekt. Akademię dla gości prowadził sam Pierre Karström, wtedy nie wiedzieliśmy jaka to sława trenerska ze Szwecji. Wycieczka, prawdę mówiąc, zainteresowana była najbardziej cateringiem i nagrodami w konkursach. Za najdłuższy strzał i najlepszy putt były to butelki dobrej whisky. Była też nagroda utajniona, za najkrótszy strzał – zgrzewka „Guinnessa”. Tę, absolutnie uczciwie, zdobyłem ja. Ale to nie był powód zachwytu golfem, tylko pokaz umiejętności Karströma, zwłaszcza jak na drivingu posłał piłkę ponad 200 metrów, trafiając celowo w drzewo.

G&R: Zdecydował się pan na szkolenie u Karströma?

K. R.: Zaproponowałem Pierre’owi barter. W zamian za lekcje zdeklarowałem się pisać o golfie do „Rzeczpospolitej”. W redakcji uznali, że nieco zwariowałem, ale mój płomienny zapał przekonał kolegów, że golf w Polsce ma przyszłość i trzeba o nim pisać. Tak powstał fundamentalny cykl „19 dołków”, traktujący o podstawach gry, etykiecie i regułach. Parę miesięcy później pojechałem do Naterek i zobaczyłem wycinki z „Rzepy” oprawione w antyramy na ścianie domku klubowego. Poczułem się dziennikarzem, który naprawdę pełni społeczną rolę wobec golfa.

G&R: Jak kierownictwo „Rzeczpospolitej” zapatrywało się na pańskie chęci pisania o golfie?

K. R.: Sprawę trochę ułatwiał mi fakt, że zaczynały się lata świetności Tigera Woodsa, o jego sukcesach donosiły największe media. Później przemycałem do gazety teksty o Pucharze Rydera, The Open, także o Polish Open, choć redakcja patrzyła na golfa, powiedzmy, pobłażliwie. Znalazłem i na to sposób. „Rzeczpospolita” mieściła się w budynku przy Pl. Starynkiewicza. Mieliśmy tam długi korytarz z zakrętem w środku, redakcja sportowa po lewej, bufet po prawej – klasyczny „dogleg”, jak rzekliby golfiści. Przyniosłem do pracy dwa puttery i kilka piłek, a że szara wykładzina na dość krzywej podłodze doskonale udawała pofałdowany green, to w trakcie wieczornych dyżurów rywalizacja szła na całego. Tak też można upowszechnianiać golfa, choć skuteczne były też barwne opowieści oraz oczywiście wizyty na polach. Zabierałem tam nie tylko kolegów i koleżanki, ale ubezpieczyciela, lekarza albo małżonka znajomej też. Kogo popadło. Zaraziło się co najmniej kilkadziesiąt osób.

G&R: Redakcja sportowa się ugięła? Czy wciąż ze zdziwieniem przyjmuje teksty o golfie?

K. R.: Nazwiska Adriana Meronka lub Martyny Mierzwy są dziś dziennikarzom sportowym znane, tak samo jak tych sław sportu, które dobrze grają w golfa amatorsko: Mariusza Czerkawskiego, Mateusza Kusznierewicza, Zbigniewa Bońka, Jerzego Dudka i innych. Mój dziennik ma profil ekonomiczno-prawny, golfowi blisko do środowiska biznesu. Czasy są więc jakby łatwiejsze, także dlatego, że patronaty udzielane najważniejszym turniejom otwierają mi łamy. Żałuję jednak, że mimo upływu lat wciąż jest tak mało pól komunalnych, ogólnodostępnych. Polskiemu golfowi brakuje podstaw piramidy.

Na pierwsze igrzyska pojechałem w 2002 r. do Salt Lake City. Zima zimą, ale tam co krok stał sklep ze sprzętem golfowym – jak to w Stanach bywa, o niebo tańszym niż w Polsce

G&R: Jak to się stało, że absolwent Politechniki Warszawskiej został dziennikarzem sportowym?

K. R.: Można powiedzieć, że najpierw zadziałał program humanizacji studiów politechnicznych, byłem jego beneficjentem. Studiowaliśmy na Politechnice m. in. propedeutykę filozofii, analizowaliśmy dzieła klasyków, to nie żart, mogę pokazać indeks. Po studiach 7 lat pracowałem w Instytucie Energetyki, pisania było dużo. Porzuciłem wprawdzie karierę naukową, gdy zamiast mnie na stypendium do Cambridge wysłano syna ówczesnego wiceministra, ale zatrudniła mnie brytyjska firma komputerowa, w której dzięki wyjazdom do Anglii bywałem bliżej golfa i miałem wiele okazji posługiwania się piórem. Korporacje kochają wydawać biuletyny i wysyłać artykuły do pism branżowych. Sport oglądałem i uprawiałem od zawsze. Któregoś dnia przyszło mi do głowy wysłać do „Rzeczpospolitej” komentarz podsumowujący igrzyska w Lillehammer. Tekst wydrukowano, „Sport” go przedrukował, tak narodziła się legenda… Etat dostałem od red. Dariusza Fikusa siedem miesięcy później, gdy już nie miałem siły łączyć zarabiania pieniędzy w korporacji z dyżurami w redakcji i, prawdę mówić, chciałem dać sobie spokój z dziennikarstwem. Ale ono już mnie miało.

G&R: Miał pan okazję relacjonować najważniejsze imprezy sportowe, na czele z igrzyskami olimpijskimi. W wielu wyjazdach służbowych pojawia się element golfowy…

K. R.: Na pierwsze igrzyska pojechałem w 2002 roku do Salt Lake City. Zima zimą, ale tam co krok stał sklep ze sprzętem golfowym – jak to w Stanach bywa, o niebo tańszym niż w Polsce. Kupiłem za większość diet żelaza marki Tommy Armour, driver, buty i na co tam starczyło. Jakoś udało się przekonać kontrole na lotnisku, że kije golfowe to normalka przy powrocie z zimowych igrzysk. Zresztą może to jest normalka – niemal cały teren igrzysk w PyongChang w 2018 roku leży na czterech pełnowymiarowych polach wielkiego ośrodka golfowego. Wiem, bo byłem tam na mistrzostwach świata w biathlonie i nie mogłem wyjść z podziwu dla sprytu Koreańczyków. W Rio de Janeiro golf, jak wiadomo, będzie jedną z dyscyplin, więc po prostu pojadę na olimpijskie pole, nawet jeśli będę padał ze zmęczenia, bo to dla naszej dyscypliny chwila historyczna.

G&R: Jaki największy turniej golfowy mógł pan obserwować?

K. R.: W ubiegłym roku prosto z Wimbledonu pojechałem na The Open. O ile wiele sportów lepiej ogląda się w telewizji, to oglądanie golfa z bliska daje mi o wiele więcej emocji. Trzymałem w St. Andrews kciuki za Wielki Szlem Jordana Spietha, poczułem na The Old Course wiatr, ulewy, przeżyłem sztormy, pomimo których zawodowcy niczym czarodzieje zaklinali piłkę. Jak już wspomniałem Wimbledon, to dodam, że obok sławnych kortów, po drugiej stronie Church Street leży piękne pole golfowe. Jednak jego fairwaye na czas tenisowego szlema służą za parkingi, no i przeniesiono tam z chodnika słynną wimbledońską kolejkę po bilety. Trochę serce boli, ale ponoć greenkeeperzy po turnieju doprowadzają pole do używalności.

G&R: Podobno dla pracy w klubie golfowym Jana Wejcherta zdecydował się pan odejść z „Rzeczpospolitej”

K. R.: Gdy pojawił się pomysł budowy pola golfowego w Brześcach koło Konstancina-Jeziorny „Rzeczpospolita” redukowała właśnie dziennikarskie etaty. Okazało się, że mam szansę na pracę przy projekcie Jana Wejcherta, więc względnie łatwo dałem się zredukować. Dołączyłem do zespołu i przez cztery miesiące odpowiadałem za sprawy komunikacji oraz kwestie związane z organizacją życia klubowego na polu zaprojektowanym przez Roberta Trenta Jonesa Jr. To miało być miejsce wyjątkowe, pomysły nam się kroiły ambitne, i dla wprawnych golfistów, i dla lokalnej społeczności. W szkole podstawowej w Brześcach powstał dołek, nauczyciel wf-u został instruktorem golfa, dzieciaki były zaczarowane, grały na każdej przerwie i po nauce. Zdążyliśmy nawet zorganizować we wsi dożynki z golfem. Działo się… Po śmierci założyciela grupy ITI projekt stanął, a ja wróciłem do „Rzepy”, już na całkiem nowych zasadach.

G&R: Jak przez te lata styczności z golfem rozwijały się pana umiejętności gry?

K. R.: Grałem i gram nieregularnie, mijam się zatem z handicapem dość radykalnie, ale w obie strony. Jak większość pasjonatów w latach 90. odwiedzałem pola golfowe przy każdej okazji. Moje córki nie były zbyt szczęśliwe, gdy trasa kolejnych wakacji zahaczała o Łukęcin lub Naterki. Podczas zagranicznych urlopów również starałem się wyszukiwać pola w pobliżu miejsca spoczynku. Kończyło się to niekiedy odkrywaniem pięknych pól, ale też czasem ucieczką, jak kiedyś w Danii, gdy okazało się, że pole opanowały chmary żądnych krwi komarów i muszek. Były groźniejsze od piorunów.

G&R: Za największy sukces uważa pan…

K. R.: Wygraną w Pekao Open Evergreen Cup 2003, który był efemerydą turniejową dla sportowców i dziennikarzy, rozegraną w Binowie przy okazji popularnego szczecińskiego turnieju tenisowego. Z Czech przyjechał wówczas znany deblista Jaroslav Levinsky, który opowiadał, że wychował się na sławnym polu w Mariańskich Łaźniach, o cesarskich tradycjach, z nadanym przez Jej Wysokość królową Elżbietę II tytułem Royal Golf Club. Wprawdzie Jarek wybrał karierę tenisową, ale jak świsnął driverem podczas rozgrzewki, to już widzieliśmy zwycięzcę. Grałem w pierwszej grupie z dwiema koleżankami z Krakowa, szło mi nieźle, ale liczyć na sukces, nie przyszło do głowy. Okazało się, że Levinsky drive’y miał potężne, ale krótką grę – nie bardzo. Putty też nie powalały. Za dużo mocy było w tym prawie dwumetrowym facecie. Wygrałem z nim czterema uderzeniami. Z radości zapaliłem jak Miguel Angel Jimenez zwycięskie cygaro, choć jestem niepalący, ale pochopnie złożyłem publicznie taką obietnicę. Puchar stoi na półce, Jarek Levinsky w 2010 roku został finalistą Australian Open w mikście, od tego czasu w środowisku tenisowym mówię niekiedy z pokerową miną, że ograłem kiedyś finalistę Wielkiego Szlema. Jak nie pytają, to nie mówię, że w golfa.

Krzysztof Rawa
Wieloletni dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Absolwent Politechniki Warszawskiej, który dla dziennikarstwa sportowego rzucił pracę w zachodniej korporacji. Od lat relacjonuje przebieg igrzysk olimpijskich, lekkoatletycznych mistrzostw świata i Europy oraz najważniejszych turniejów tenisowych. Dla komfortu psychicznego nie pisze o krajowej piłce nożnej. Często stara się przybliżać czytelnikom uroki golfa, którego jest wielkim pasjonatem i promotorem. Obecnie marzy mu się, by na emeryturze kierować komunalnym polem golfowym.

[fot]fot. G&R/Marek Darnikowski[/fot]
Brak komentarzy (0)

Napisz komentarz

© 2023 Magazyn golfowy GOLF&ROLL, wydawca: G24 Group Sp. z o.o