Now Reading
NA BLOGU: Jacek Zaidlewicz „Jestem wodoodporny”

NA BLOGU: Jacek Zaidlewicz „Jestem wodoodporny”

Leżę. W wannie leżę, i to w ubraniu. W spodniach i w kurtce leżę, ba, nawet w kapeluszu. Buty też mam na sobie, żeby stopy mi nie zmarzły. Na mnie, obok się nie mieści, leży torba golfowa. Trochę gniecie, jak to pełna, z czternastoma kijami torba.

Czemu służy ten kąpielowy eksperyment? Niczemu. Leżę, bo w moim życiu nic nie może się zmarnować. Moja przygoda z wanną zaczęła się od artykułu, w którym to subiektywnie starałem się wmówić Wam, drodzy czytelnicy, jakie to pola w Europie są najpiękniejsze. Do współpracy nad tekstem zaprosiłem między innymi Marka Garbolińskiego, który ma za sobą grę na 550 polach. Zaproszenie to, niestety, okazało się największym błędem mojego życia. Błędem, który umieścił mnie na długo w wannie w pełnym golfowym rynsztunku. Okazuje się, że słowo może nie tylko zabijać, ale i utopić…

W artykule zaproszeni goście typowali dziesięć najlepszych pól golfowych w Europie. Marek na pierwszym miejscu swojej listy umieścił zagubione gdzieś na północy Norwegii pole Lofoten Links. No więc… poleciałem. Co tam robiłem, możecie przeczytać na kolejnych stronach magazynu. W tym miejscu wytłumaczę tylko, dlaczego od powrotu z Norwegii korzystam, zanurzony po kapelusz, z domowego spa. Przez cały pobyt norweskie koło podbiegunowe raczyło nas bowiem deszczem, wiatrem i temperaturami nieakceptowalnymi w cywilizowanym świecie. Ta jakże antygolfowa aura zmusiła nas do wykupienia całego sklepu z wodoodpornych akcesoriów. Po powrocie do ciepłego domu poprzysiągłem sobie, że już nigdy nie zagram w deszczu. Nie pojadę do Irlandii, Szkocji czy też innego lodowatego kraju. I tu pojawił się kłopot – co zrobić z wodoodpornymi zakupami?

Jak już zaznaczyłem, nie lubię, gdy zakupy się marnują. Leżę więc w wannie, a woda spływa z mojego „waterproof” opakowania o jakiejś tam gramaturze 20 000 albo i większej. Czy jestem z faktu leżenia w zimnej wodzie usatysfakcjonowany? Oczywiście. Nie dość, że nie przeciekam, czyli towar jest pierwszej klasy, to jeszcze, gdy zamknę oczy, czuję się jak komandos z Navy Seals w czasie ćwiczeń przed arktycznym atakiem z łodzi podwodnej. A że po ćwiczeniach wszystko powędruje do szafy, cóż, pełne szafy to też przecież frajda.

W ramach rozgrzewania zahibernowanego ciała postanowiłem polecieć w tropiki, jak co roku w listopadzie zresztą. Tropiki od czterech lat nazywają się Tajlandia. Niestety, kraj ten trochę przesadził z obostrzeniami i zaprasza turystów tylko na wyspę Phuket, ogranicza swobodę poruszania się, wskazuje hotele, w których można zamieszkać, i to z obowiązkiem codziennego meldowania się. O nie, zakrzyknąłem z panem Bąkiewiczem i odpaliłem racę. Polakowi takie ograniczenia! Nie po to się nie szczepimy, nie po to walczymy z Unią i kopiemy coraz większą dziurę w Turowie, żeby jakieś zamorskie państwo narzucało nam swoje pomysły. Never!

W trakcie mojego patriotycznego uniesienia i bezskutecznego poszukiwania biało-czerwonej flagi przypomniałem sobie jednak, że ktoś kiedyś, na YouTube, zakochał się w Dominikanie, i to po grze w golfa.

Lecimy na Dominikanę
Żeby polecieć gdziekolwiek z Caddie (żoną), a ja od lat bez Caddie latać nie potrafię, trzeba spełnić kilka warunków. Po pierwsze, lot musi być krótki, po następne, pobyt nie może być za długi, a po kolejne, muszą być wygodne poduszki. Z trzecim warunkiem poradziłem sobie bez problemów i na każdą wyprawę zabieramy własne podgłówki. Zabieramy też uchwyt na prysznic i prysznicową słuchawkę. Postulat drugi był trudniejszy do spełnienia. Nie udało mi się znaleźć bezpośrednich lotów na Dominikanę. Te łączone długością przekraczały 15 godzin. Wiedziałem, że to nie przejdzie, i rad nierad kupiłem wycieczkę z biura podróży. Biuro za lichwiarską cenę zafundowało Dreamlinera i 10 godzin lotu. Co do długości pobytu musiałem trochę minąć się z prawdą. Caddie żądała 9 dni, ja kliknąłem na 11 i poinformowałem,
że innych ofert nie było.

Po zorganizowaniu dolotu na Dominikanę i alkoholi w cenie pobytu zabrałem się do typowania pól golfowych. Postanowiłem zagrać sześć razy, a resztę czasu spędzić na zwiedzaniu, piciu drinków i fajkowym nurkowaniu. W programie umieściłem też leżenie na plaży pod krzywymi palmami. Takimi jak na folderach reklamowych. Zasiadłem do komputera i rozpocząłem wędrówkę po dominikańskich polach golfowych. Zacząłem skromnie, bo od trzech leżących obok siebie pól kompleksu Casa de Campo. Resortu, którego współwłaścicielem jest Julio Iglesias. „Zagram śpiewająco”, pomyślałem i zacząłem liczyć. Zaznaczam, że podane ceny są cenami sprzed szczytowania. Sezon główny zacznie się 2 dni po opuszczeniu przeze mnie wyspy. Jeżeli polecę.

Pole numer jeden na wyspie – Teeth of the Dog : 400 dolarów amerykańskich + obowiązkowy caddie + napiwek dla obowiązkowego caddie. Razem 450 dolarów. Kolejne pola „killing me softly”: Dye Fore: 350 dol., pole Links: 250 dol. „Zgroza!”, tym razem zakrzyknąłem z prezesem Glapińskim i jego blond asystentkami. Prezes zasugerował, żebym jeszcze doliczył inflację. Liczyłem dalej: Punta Espada: 350 dol.; Punta Cana Corales: 350 dol.; La Cana: 160 dol. (podane ceny są cenami z dodatkami, niestety, obowiązkowymi). Nie męczcie się, drodzy czytelnicy, policzę za Was: 450 + 350 + 250 + 350 + 350 + 160 = 1910 dolarów. Oczywiście to wszystko należy pomnożyć przez dwa. Caddie zwykle w takich sytuacjach gubi portfel. Sześć gier to 16 000 zł.

Nie lecimy na Dominikanę
Może jednak polecę, tyle że zamiast kijów golfowych zabiorę płetwy, kijki do łażenia, krem do opalania i dwa tomy Wiedźmina. A po powrocie wyciągnę z szafy mój wysokiej klasy sprzęt wodoodporny i zamiast wchodzić do wanny, polecę moczyć się w Szkocji. Niech tam leje i wieje, wprawdzie frajda będzie średnia, ale przynajmniej nie zbankrutuję.

© 2023 Magazyn golfowy GOLF&ROLL, wydawca: G24 Group Sp. z o.o