Dziennikarka, podróżniczka, była PR Manager w Polskim Związku Golfa, początkująca…
Piotr Mondalski przez lata był jedną z najbardziej wpływowych osób w krajowym golfie. Jako prezes PZG w latach 2004–2010 z impetem realizował kolejne projekty. Dziś stoi z boku, obserwując polski golf z dystansu, bez ekscytacji i zachwytów.
G&R: Pięć lat temu w wywiadzie dla „Golf&Rolla” z okazji 25-lecia PZG nie przejawiał Pan zbytniego optymizmu…
P.M.: I właściwie na tym moglibyśmy zakończyć nasze spotkanie. Wróciłem do tamtej rozmowy, przeczytałem i prawie nic nie mam do dodania. Niewiele się w polskim golfie amatorskim zmieniło przez ostatnie pięć lat. Moim zdaniem to oznacza, że jest gorzej.
G&R: Niewiele się zmieniło? Mamy Adriana Meronka w wielkoszlemowych turniejach, z trzema triumfami w DP World Tour, Mateusza Gradeckiego rywalizującego również w tej lidze, obiecującą młodą kadrę…
P.M.: To są golfiści zawodowi. PZG zajmuje się rozwojem golfa amatorskiego. Sukcesy Adriana czy Mateusza to wizytówka naszego golfa, ale przypisywanie sobie przez PZG szczególnych zasług z tym związanych byłoby lekką przesadą. Wszyscy jesteśmy z nich dumni, ale musimy pamiętać, że obaj zawdzięczają sukcesy głównie swoim rodzicom, akademii Davida Leadbettera, która funkcjonowała we wrocławskiej Toyi dzięki właścicielom pola oraz uczelniom w Stanach. Plus ciężkiej pracy. Tylko tyle i aż tyle. Adrian jest jednym z trzech najbardziej rozpoznawalnych polskich sportowców za granicą, za Igą Świątek i Robertem Lewandowskim. A w Polsce?
G&R: Siódme miejsce w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najpopularniejszego sportowca w kraju.
P.M.: Dopóki Adrian może swobodnie wejść do sklepu czy kawiarni w Warszawie czy w innym dużym mieście, nie wzbudzając specjalnego zainteresowania, to nie możemy chyba jeszcze mówić o wielkiej popularności. Natomiast za granicą jest już dobrze znany, dzięki nie tylko sukcesom sportowym, ale także dzięki temu, jakim jest człowiekiem i kompanem, świetnie przyjmowanym na tourze przez innych zawodowców. Zwraca się uwagę na jego talent, na szybkie postępy i stabilizację gry na wysokim poziomie. Ma też świetny kontakt z kibicami.
„Sukcesy Adriana czy Mateusza to wizytówka naszego golfa, ale przypisywanie sobie przez PZG szczególnych zasług z tym związanych byłoby lekką przesadą”.
G&R: Co może przyczynić się do wypromowania Adriana, a co za nim idzie, golfa w Polsce? Większa obecność w mediach?
P. M.: Czy oglądanie transmisji z finału mistrzostw świata w rzucie młotem czy w skokach narciarskich spowoduje, że jako dojrzały już człowiek, wstanę sprzed telewizora i pójdę rzucać młotem lub skakać na nartach? Raczej nie. Na żużlu też nie będę jeździł. Nie mamy w Polsce tradycji rozpowszechniania sportów, które są dla wszystkich i dzięki temu moglibyśmy liczyć na regularne pojawianie się kolejnych pokoleń wybitnych mistrzów. Adrian Meronk to fenomen. Trochę jak norweski szachista Magnus Carlsen. Czy Norwegia jest kopalnią szachowych talentów? Nie. Pojawił się wybitny gracz i dzięki temu stał się bohaterem masowego zainteresowania w swoim kraju. Jakoś Norwegom udało się sprawić, że nagle szachy stały się u nich modne i niezwykle popularne. Ale wbijanie ludziom do głowy, że golf jest super nie ma żadnego sensu. Jak będą chcieli grać, to sami na pola przyjdą. Nie pomagają w popularyzacji golfa w Polsce stosunkowo duże odległości do pól, trudność samodzielnego dojazdu przez młodzież czy wreszcie fakt, że tak naprawdę w wielu miastach czy wręcz całych regionach dalej nie ma gdzie grać w golfa.
G&R: 5 sierpnia odbyła się Gala 30-lecia PZG w Międzyzdrojach. Jakie refleksje podczas tego spotkania w hotelu Amber Baltic Panu towarzyszyły?
P.M.: Że gale to się u nas rozwijają szybciej niż golf! Ceremonia była zorganizowana z wielką pompą. Czy adekwatną do poziomu golfa w Polsce? Nie powiedziałbym. Ale jeśli są sponsorzy, którzy finansują organizację tego typu wydarzeń, to chwała im za to. Chwała także wszystkim społecznikom, którzy poświęcają swój czas i wykonują pracę na rzecz polskiego golfa, ale lista nagrodzonych w mojej opinii była przesadnie długa. Natomiast zabrakło na niej tych, którym najwięcej zawdzięczamy – właścicieli pól. Bez nich nie byłoby żadnego golfa w Polsce. Mam także wątpliwości, czy powinniśmy nagradzać osoby, które zawodowo zajmują się naszą dyscypliną, czyli dostają wynagrodzenie, po czym odznakę za to, że wykonali swoją pracę. Takie podejście jest dość dziwne.
G&R: Czy golf w Polsce mógłby rozwijać się szybciej?
P. M.: Mógłby. Gdyby system opodatkowania był inny, a samorządy nie żyły od wyborów do wyborów. Popularność danego sportu jest wypadkową wielu czynników. Przede wszystkim muszą być miejsca do jego uprawiania, najlepiej w bliskiej odległości do skupisk ludzkich. Golf na świecie opiera się na publicznych polach w miastach lub niedaleko aglomeracji, a piękne doinwestowane pola klasy mistrzowskiej to już wybór dla tych, którzy grają od jakiegoś czasu i chcą pojechać dalej, wydać więcej i grać na dopieszczonych obiektach. Jak ludzie trafiają do golfa? Rzadko dzięki reklamom, najczęściej dzięki znajomym, osobom wprowadzającym. Popularność golfa w Polsce zależy jak na razie od szczodrości tych, którzy są w stanie w niego zainwestować. Znikąd indziej nie płyną żadne inicjatywy ani środki, które by wpływały na budowanie bazy dla początkujących.W tym sensie nie jest niczyją winą – w sensie nikogo z naszego środowiska – że golf rozwija się bardzo wolno. Bo sześć tysięcy golfistów z kartą HCP w 38-milionowym kraju po ponad trzydziestu latach obecności nad Wisłą nie jest imponującym wynikiem. A mówimy o sporcie, który w długofalowym ujęciu nie jest droższy od innych, bo kijów nie trzeba zmieniać co roku itd. Przykre, ale nie ma się czym przesadnie chwalić.
G&R: Może poziomem juniorskiego golfa?
P.M.: Rzeczywiście na tym polu widać duży postęp, co do tego nie ma wątpliwości. Po tych 30 latach od założenia PZG i PGA mamy też bazę trenerów i ludzi, którzy chętnie z ich usług korzystają. Czołowi polscy gracze amatorscy, rozpoczynający grę w golfa często w wieku średnim, prezentują na ogół świetne, wyszkolone przez trenerów swingi. W krajach, gdzie golf jest bardziej popularny, korzystanie z usług trenerów nie jest tak oczywiste, może dlatego, że większość graczy poznała golfa za młodu, kiedy pewne umiejętności utrwalają się o wiele łatwiej. Szkolenie techniczne to rzecz ważna, ale poznanie prawidłowych zasad poruszania się po polu, zgodnie z obowiązującą etykietą gry, jest też istotne. A z tym bywa u nas różnie. My gramy ładnie. Tylko długo. Te rundy po sześć godzin to jakaś zmora!
G&R: Czemu tak się wleką?
P.M.: Bo często poza nabywaniem umiejętności brakuje nabywania ogłady golfowej. Mam wrażenie, że trenerzy mogliby więcej uwagi przywiązywać do przekazania tej części tajemnic golfa. Wszyscy chcemy, aby wspólna runda była dla jej uczestników przede wszystkim przyjemnością. Problem czasochłonności golfa jest globalny i organizacje na całym świecie podejmują kroki, aby rundy przyspieszyć. Między innymi przez uproszczenie przepisów.
Wbijanie ludziom do głowy, że golf jest super nie ma żadnego sensu. Jak będą chcieli grać, to sami na pola przyjdą”.
G&R: Na przykład tych o braku konieczności wyjmowania flagi podczas puttowania?
P.M.: Tak! A u nas jest z tym często małe zamieszanie. Przecież przez setki lat flaga, zgodnie z regułami, miała, czy też mogła być, cały czas w dołku. Od lat 60. było inaczej, a teraz wracamy do tych o wiele wcześniejszych przepisów. Etykieta się zatem też zmieniła, ale że ludzie nie lubią zmian… Standardowym miejscem dla flagi na greenie jest pozycja w dołku, choć każdy ma prawo ją wyjąć przy swoim uderzeniu, a następnie ma obowiązek umieszczenia jej z powrotem, bez angażowania innych, którzy nie chcą jej wyjmować.
Etykieta jest bardzo ważną częścią reguł golfa. I gdy nie ma na coś nakazu, to mamy jeszcze szacunek dla współgraczy, zdrowy rozsądek i przyzwoitość. Odmawianie zagrania piłki prowizorycznej, gdy istnieje ryzyko, że pierwsza piłka się nie znajdzie… to brak szacunku dla pozostałych współgraczy. To samo z nagminnym nieprzepuszczaniem szybszych flightów. W Polsce przepuszczenie jest chyba uznawane za dyshonor, a gdzie indziej dyshonorem byłoby blokowanie tych z tyłu. Gdy zwrócisz uwagę, że warto puścić szybszych, to awantura wisi w powietrzu. W Szkocji – nie do pomyślenia!
W St. Andrews marshall pilnujący tempa gry jest często na każdym tee. Gracz dostaje informacje o swoim położeniu względem grupy poprzedzającej. Marshalle, a są nimi zwykle bardzo doświadczeni gracze, obserwują, kto dokładnie opóźnia grę. Po pierwszym ostrzeżeniu, gdy dalej dana osoba nie trzyma tempa, dostaje nakaz opuszczenia pola. Byłem na The Old Course świadkiem sytuacji, kiedy mój współgracz, mimo opłacenia 280 funtów za rundę, musiał ją zakończyć na czwartym dołku. I nie śmiał z tym dyskutować! Wręcz przeciwnie – przeprosił, że sprawił kłopot.
G&R: Właśnie – jest pan jedynym Polakiem będącym członkiem Royal & Ancient GC. Jaka jest atmosfera w tym legendarnym klubie? Jak bardzo elitarne to miejsce?
P. M.: Elitarne w sensie członkostwa – aby znaleźć się w tym gronie należy zostać zaproszonym, następnie oczekiwać na minimum trzy niezależne głosy poparcia od obecnych członków. Średnio od zaproszenia do uzyskania członkostwa mija 5 lat, ja dostałem je niespodziewanie po 2 latach. To było niezwykle miłe i zaskakujące równocześnie! Warto podkreślić, że w St. Andrews nie ma innej drogi do członkostwa i nie ma żadnych wyjątków np. dla reprezentantów sponsorów, jak to się dzieje np. w niektórych słynnych klubach w USA. Tutaj panuje przekonanie, że żadna, nawet najbardziej majętna czy wpływowa osoba, na tle 500 lat historii golfa w tym miejscu, nie jest na tyle wyjątkowa, aby traktować ją lepiej niż innych. Elitarność polega tam na egalitarności członków. Na szacunku do etykiety golfa. Wszyscy są równi, życzliwi, pracownicy są niezwykle pomocni, a to chodzące encyklopedie golfa! Atmosfera jest niezwykle przyjazna, choć przy ponad 2000 członków trudno wszystkich dobrze poznać. Na organizowane dwa razy w roku meetingi przyjeżdża z całego świata maksymalnie po 400–600 osób. Jak się po miasteczku St. Andrews idzie w krawacie klubowym, to wszyscy się pozdrawiają, bez patrzenia na bieżący HCP czy model samochodu, jakim kto podjeżdża. Ale już parking jest zarezerwowany tylko dla członków. I proszę sobie wyobrazić, że nawet Tiger Woods (dopóki nie został członkiem) nie mógł tam zaparkować. To niecodzienne uczucie, siedzieć na tarasie i obserwować, jak taki gracz, największa ikona golfa musi obchodzić budynek, bo część od strony parkingu zarezerwowana jest dla członków.
G&R: Z jednej strony liczba golfistów stale w Polsce rośnie (o około 10 procent), a na Zachodzie spada, z drugiej porównujemy się do Czechów, że mniejszy kraj a pól/golfistów więcej, z trzeciej z dumą mówimy, że graczy mamy więcej i lepszych niż w słonecznej Turcji czy Grecji, gdzie warunki bardziej sprzyjają… Którym statystykom wierzyć? Do kogo się porównywać?
P.M.: Na pewno nie do Szkocji. To jest inna planeta. Tam zapytać kogoś, czy gra w golfa, to jak zapytać, czy myje zęby. Trudno też porównywać się do Czechów, skoro oni tradycji gry w czasach komunizmu całkowicie nie wygumkowali. Skądinąd, wszystkie te dane liczbowe są bliskie prawdy. Dziesięć procent wzrostu rocznie brzmi świetnie, ale o jakich realnie liczbach mówimy? 600 osób? Zresztą wiele się mówi, że chcemy, by golf się rozwijał, ale czy wszyscy marzą o tym, aby w swoim klubie zamiast 300 osób mieć jak w Szkocji czy Szwecji ponad tysiąc? Walczyć o wolny tee time, grać z nieznajomymi… Dobrze siedzieć w zamkniętym gronie i ponarzekać, że PZG nic dla nich nie robi.
G&R: Jakie rady dałby Pan obecnemu prezesowi PZG?
P.M.: Żeby brał pod uwagę, że na popularyzację golfa związek ma naprawdę niewielki wpływ. Że lepiej skupić się tym, na co ma. Mimo wysiłków poprzedniego prezesa i ogromnych chęci obecnego, każdy z nas się musi zderzyć z faktem, że związek to niewiele więcej niż administrator gry amatorów i koordynator startów amatorskiej kadry narodowej. Eagle jest kręgosłupem i może być dumą federacji. Wiele innych nie ma takiego systemu informatycznego. Więc inwestycje w IT i sport juniorski to według mnie najważniejsze zadania. Róbmy wszystko, by odciążyć rodziców, których dzieci chcą grać w golfa. Inwestujmy w młodzież.
Sugerowałbym także darować sobie przejmowanie się głosem każdego golfisty. Ja wielokrotnie popełniałem takie błędy. Warto wiedzieć, czy krytyka, a szczególnie krytykanctwo, nie pojawia się na tle osobistego interesu, a nie dobra golfa. W trakcie swoich kadencji miałem do czynienia z takimi postawami. Dodałbym jeszcze, żeby obecny prezes pamiętał, że kiedyś będzie byłym prezesem. Taka jest kolej rzeczy. Warto więc może czasami posłuchać tego, co ci byli prezesi mają do powiedzenia. Co się sprawdziło, a co nie. Zapewnić kontynuację, nie odkrywać koła na nowo.
My gramy ładnie. Tylko długo. Te rundy po 6 godzin to jakaś zmora!”.
G&R: Nie ma pan dość polskiego golfa?
P.M.: Absolutnie nie. Lubię grać na polskich polach, wiele osób znam, jeszcze z bardzo dawnych lat. Miło się spotkać z nimi. Nie ma we mnie dzisiaj w ogóle ducha walki o zmiany. Stoję z boku, obserwuję, grywam tylko towarzysko ze znajomymi. Turnieje obsadzone przez 150 osób są ponad moją wytrzymałość koncentracji, bo wiadomo, że będą trwać co najmniej 6 godzin. Golfa nie mam dość, wręcz przeciwnie – ten sport wciąż mnie fascynuje, bo cały czas ulegam pozorom, że robię postępy… Natomiast brakuje mi mentorów w polskim golfie, takich których nie brakowało 20–30 lat temu. Osób, które nauczyły się golfa za granicą i przejęły stamtąd wszystkie najlepsze praktyki gry. Osoby te były dla nas, wchodzących do gry w Polsce, prawdziwymi autorytetami, budziły respekt i chęć naśladownictwa. Dzisiaj już tego nie widać i szkoda.
G&R: Co według pana jest najpiękniejsze w naszej dyscyplinie?
P.M.: Stała walka z alter ego. Nie ma tu przeciwnika, jak na korcie, który by mi zaserwował asa, czy biegacza, który przed metą by mnie wyprzedził. W golfie wszystko mogę sobie zawdzięczać lub siebie winić. Gdy wchodzę na pierwsze tee, zawsze towarzyszą mi wielkie pokłady endorfiny. Jestem pełen nadziei i wiary, że dziś będzie TEN dzień. A potem na osiemnastce… zostaje znowu tylko nadzieja, że następnym razem zagram lepiej.
G&R: Ale hole-in-one już się Panu zdarzyło?
P.M.: Dwa razy! Jedno w 2007 roku na Golf Son Vida, najstarszym polu na Majorce, a rok później na 11. dołku w Postołowie. Od tego czasu nic.
G&R: Miał Pan okazję zagrać na wielu ciekawych obiektach. Czy są jeszcze jakieś pola, które chętnie dopisałby Pan do swojej listy odwiedzonych miejsc?
P. M.: TPC Sawgrass. Chciałbym zmierzyć się z legendarnym 17. dołkiem i sprawdzić, ile piłek utopię w drodze na Island Green. Podobno każdego roku z jeziora otaczającego green wyławianych jest ich tam grubo ponad 100 tysięcy. Kilka innych amerykańskich obiektów chętnie bym odwiedził, ale najchętniej wracam na pola, na których dobrze zagrałem i zapewniły mi miłe wspomnienia.
G&R: Jak wspomina Pan za to czas, kiedy jako wiceprezes zarządu Prokom kierował Pan firmą z ponad 5000 pracowników, a po godzinach zajmował się PZG?
P.M.: Cała moja droga naukowa, a dalej zawodowa to był niezwykle intensywny, wymagający, ale i ciekawy czas. Byłem odporny na stres, potrafiłem pracować długimi godzinami, nierzadko po nocach. Doświadczenie w biznesie spowodowało, że przyprowadziłem do golfa sponsorów, dzięki którym udało się zrealizować szereg ważnych projektów, na czele ze stworzeniem PZG Eagle. Miałem zapał, chęci i czasem zbyt dużą ambicję. Po tym jak przestałem być prezesem PZG i gdy zdecydowałem się zakończyć również karierę zawodową, odzyskałem czas i zdrowie – przeszedłem operacje, które pozwoliły mi schudnąć kilkadziesiąt kilogramów. Złagodniałem.
G&R: Nie brakuje tego pędu zawodowego?
P.M.: Ależ absolutnie! Doceniam spokój, minimalizm, bliskość natury. Cieszą mnie teraz proste sprawy – jak piękna pogoda, która pozwoliła w sierpniu zagrać w St. Andrews pierwszy raz od lat bez deszczu czy chwile spędzone na głaskaniu kota, gdy siedzę w ogrodzie mojego domku na Kaszubach z kubkiem kawy w ręku.
G&R: Gdzie będzie polski golf za kolejne 30 lat?
P.M.: Nie wiem, gdzie będzie nasz kraj za kolejnych dziesięć. Więc nie potrafię tego przewidzieć. Chciałbym, aby nie było gorzej. Jak mówiłem w poprzednim naszym wywiadzie: golf nie musi się Polakom podobać, ale byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym nie miał racji.
Piotr Mondalski – absolwent i były wieloletni pracownik naukowy Wydziału Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej Politechniki Gdańskiej (ukończył również studia matematyczno-fizyczne na uniwersytecie w Bombaju),
dr inż. nauk fizycznych, były wieloletni wiceprezes zarządu PROKOM Software. Były dyrektor generalny Informix Software (USA) w Polsce, były członek rad nadzorczych Asseco Poland oraz Postdata, przewodniczący rady nadzorczej TOYA S.A., niezależny konsultant w zakresie doradztwa biznesowego oraz informatycznego. Członek rzeczywisty klubu R&A St. Andrews oraz Santa Ponsa Golf Club, obecnie członek Tokary GC. Najlepszy hcp 8, obecnie 14.