Dziennikarka, podróżniczka, była PR Manager w Polskim Związku Golfa, początkująca…
Siedem lat temu, gdy wrócił z Realu Madryt do Polski, zadebiutował w golfowych turniejach i od tej pory stał się jednym z głównych promotorów golfa w Polsce. Dziś Jerzy Dudek, na stałe związany z Krakowem i z tamtejszym klubem golfowym, weryfikuje, czy ta promocja przynosi efekty, podkreślając, że ten sport ma wiele zalet, jednak bezlitośnie pochłania kolejne ofiary…
Nie masz dość rozmawiania o golfie?
Nie. Za to ludzie mają czasem dość słuchania o golfie. Już to kontroluję, ale bywało, że po rodzinnych imprezach bliscy zwracali mi uwagę, że ja non stop tylko o tym sporcie gadam.
Mówisz o golfie w mediach, w prywatnych rozmowach, na różnego rodzaju eventach. I co z tego mówienia wynika? Lgną ludzie do tego sportu?
Najlepszą weryfikacją mojej promocji byłoby to, ile osób z rodziny zaraziłem pasją. Mimo że prawie wszystkich zabrałem na pole, mimo że każdy już rozumie fenomen tej dyscypliny, to grają może ze dwie. Być może to jeszcze nie ten moment. Bo golf w Polsce idzie do przodu, zmienia się jego wizerunek, ale jednak wolno. Można go już oglądać w telewizji, coraz więcej osób kojarzy, o co w nim chodzi… Ale ja sam w pierwszym zetknięciu miałem w głowie zakodowany stereotyp, że to nie jest sport dla mnie. Od 2001 r. mieszkałem w Liverpoolu koło pola i mimo setek zaproszeń nie dałem się skusić.
Pamiętam, gdy w 2011 r. podczas debiutu w klubowych mistrzostwach kraju na Toya G&CC opowiadałeś o swoich początkach z golfem – jak to wyprowadzając się z Liverpoolu, znalazłeś w ogrodzie zardzewiałą ósemkę iron, wykonałeś pierwsze uderzenia, a wasz ogrodnik, zapalony golfista, zauważył twój dryg i namówił na grę…
I w wywiadzie powiedziałem wtedy, że to był pierwszy raz, gdy trzymałem kij golfowy. To jednak nieprawda. Wpadł mi niedawno w ręce archiwalny numer gazety Feyenoordu Rotterdam z 1998 r., w którym zobaczyłem swoje zdjęcie… na polu golfowym. Więc byliśmy z drużyną na jakimś evencie, część chłopaków grała, ja uczestniczyłem w akademii golfa, ale, jak widać, w ogóle mnie wtedy ten sport nie zainteresował.
Minęło 20 lat i teraz ty, podczas różnego rodzaju akademii firmowych lub po prostu wywiadów, opowiadasz o urokach zielonego sportu. Czujesz na sobie odpowiedzialność bycia promotorem golfa w Polsce?
W ogóle. Robię to, co lubię, i nie odmawiam bycia ambasadorem takich akcji, jak Ogólnopolski Dzień Golfa czy juniorskie turnieje. Zawsze staram się pomóc i opowiedzieć dzieciakom o zaletach uprawiania sportu. Znajomym też wciąż mówię, że golf jest najpiękniejszą dyscypliną pod względem zdrowotnym i towarzyskim. Ale też, żeby uważali, bo golf to taki wciągacz-dusiciel. Wciąga za szyję. Wpadasz po uszy. Daje mnóstwo przyjemności, ale zabiera dużo czasu. Znam wielu biznesmenów, którzy na nic nie mieli wolnej chwili, a jak golf ich wciągnął, to przeorganizowali życie i okazało się, że można dzień zacząć od rundy golfa o świcie, a potem usiąść do pracy.
Ty wypowiadasz piękne słowa o golfie, a postronni słuchacze czy dziennikarze spoza branży pewnie jak mantrę powtarzają jedno: „A ile to kosztuje?”.
Oczywiście. Pytanie o finanse jest bardzo częste. A także zdziwienie, gdy mówię, że golf może być ogólnodostępny. Tylko fakt jest taki, że to sport dla tych, którzy mają czas. Żeby to zmienić, trzeba wybudować tzw. orliki golfowe – małe, łatwo dostępne obiekty położone w miastach lub tuż pod nimi. Od lat nie tylko ja o tym mówię, a nic się w tej kwestii nie dzieje. Jeśli ministerstwo sportu nie buduje takich obiektów, jeśli samorządy lokalne mają opór przed zmianą nieużytków na driving range, to może prywatne osoby przetarłyby szlak? Ciekawe rozwiązanie widziałem w Manchesterze – driving zbudowany na parkingu pod centrum handlowym. Żona idzie na zakupy, mąż na koszyk piłek – i wszyscy szczęśliwi. Uważam, że większa powinna być współpraca właścicieli pól z PZG, a budowa golfowych orlików zwiększyłaby dostępność i znajomość tej dyscypliny. Był rządowo-samorządowy program „Moje Boisko – Orlik 2012”, teraz słyszymy o koordynowanym przez Ministerstwo Obrony Narodowej programie „Strzelnica w powiecie”. To może by jeszcze program Golf Range? Im więcej pól, tym więcej szans na dostępność golfa. Dobrym pomysłem jest inwestycja w 9-dołkowe obiekty oraz organizacja większej liczby turniejów tylko dla graczy z wysokimi handicapami, aby początkujący pasjonaci golfa nabrali pewności siebie. Bo wielu golfistów pamięta trudne początki, gdy ich umiejętności były jeszcze niewielkie i pojawiał się wstyd w konfrontacji z lepszymi. Trzeba odblokować strach przed tym „elitarnym” golfem, przełamać barierę mentalną, stereotyp o luksusowym sporcie, bo to blokuje innych przed skorzystaniem z tego, co golf może zaoferować.
Jesteś rozpoznawalną osobą, więc gdy na ulicy podchodzi do ciebie ktoś i zagaduje, to… chyba nie na temat golfa?
No nie. Jakiś mikroprocent kojarzy mnie z czymś innym niż piłka nożna. Myślę, że na 100 tysięcy osób na moim fanpage’u może tysiąc to golfiści. Więc posty o golfie raczej… zabijają mi zasięg.
We wcześniejszych wywiadach wspominałeś, że jeśli chcesz poznać człowieka, jego charakter, to zabierasz go na golfa. Po 7 latach w polskim golfie… powiedz, kogo poznałeś. Możesz jakoś opisać polskich golfistów?
Rzeczywiście, znam już naprawdę wielu graczy, na turniejach spotykam tych samych fanatyków. W golfie – jak w każdym innym sporcie – znajdzie się cały przekrój społeczeństwa. Ludzie są różni, ale jedno jest wspólne – tak jak w trakcie piłkarskich meczów reprezentacji przed telewizorami zasiada 38 mln futbolowych speców, tak i w golfie – 10 tysięcy graczy i tyle samo pomysłów, jak powinno się grać. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce różnie bywa. Większość golfistów jest naprawdę w porządku, tworzymy zgraną paczkę, ale zdarzają się tacy, że… jak trafisz marudera we flighcie, to przed tobą ciężkie 4 godziny wspólnej rundy.
Brakuje takim maruderom dystansu do golfa?
Wiadomo, że każdy ma swoje ambicje, że chce zagrać lepiej niż poprzednio. Ale nie ma co się napinać. Ważne, by z golfa czerpać przyjemność i nie patrzeć na pole jak na przeciwnika. Po latach zawodowego uprawiania sportu wiem, że wiele rzeczy nie zależy ode mnie, ale równie wiele zależy. I jeśli zagrałem w krzaki, to nie dlatego, że ktoś je tam złośliwie posadził, czy dlatego, że ptak przeleciał 2 m dalej i mnie rozproszył. Źle zagrałem i tyle. A mam wrażenie, że u części golfistów króluje myślenie, że złe uderzenia są zawsze przez coś, nigdy przez nich. Może w futbolu ktoś powiedzieć, że nie strzelił gola, bo mu kolega źle podał, ale taki indywidualista egoista szybko przestaje być członkiem zespołu. W golfie nie możesz obwiniać innych, nie ma tu innych. Pamiętam taką sytuację, gdy niedoświadczony w golfowej materii fotoreporter położył się na greenie, 2 m od linii dołka. Nie wbiłem putta, więc wszyscy moi współgracze uznali go za winnego. „Bo leżał na twojej linii puttowania”. A ja skupiony na swojej piłce nawet go nie zauważyłem!
Ostatnio obniżyłeś handicap do 3,2. Co bardziej cieszy: medal golfowych mistrzostw kraju (srebro zdobyte z Warsaw Golf Links w 2015 r.) czy zbliżający się do zera handicap?
Cieszy przede wszystkim progres. Im niższy handicap, tym ciężej go utrzymać, tym więcej pracy i frustracji. Już myślałem, że 4,5 to sukces, a udało się zejść do 3,2, chociaż uczyłem się gry głównie z książek i DVD. Staram się być 2-3 razy w tygodniu na polu, bo jeśli nie masz czasu na trening, to nic nie osiągniesz. Samym talentem nie zagrasz – musi być on poparty ciężką pracą. Medal za wicemistrzostwo Polski, dwukrotny awans Kraków Valley z dywizji B do A ze mną jako kapitanem – to są fajne sprawy i taka wisienka na torcie, kiedy medal z golfa wisi obok trofeów piłkarskich.
Poza golfem przez 3 lata startowałeś w wyścigach samochodowych. To była chwilowa przygoda czy kolejne hobby?
Samochody to pasja od małego. Jak każdy chłopak chciałem się ścigać, ale wiadomo – to jeszcze mniej dostępny sport i nieporównywalnie droższy od golfa. Pomysł startów narodził się podczas współpracy z marką Castrol. Chcieli, bym startował jako VIP, ale okazało się, że moje umiejętności pozwalają na więcej. Zrobiłem licencję zawodowego kierowcy wyścigowego i przez 3 lata jeździłem po Europie, rywalizując na Słowacji, na Węgrzech i w Czechach. W porównaniu z golfem to był drugi biegun, duża adrenalina. Po wyścigu często sprawdzałem, gdzie w okolicy jest pole. Tylko nie dawałem rady grać, bo poziom adrenaliny był za wysoki. W Dubaju i w Barcelonie startowałem w 24-godzinnych wyścigach. Superdoświadczenie, pewnie w przyszłości do tego wrócę. Przez głowę przeszedł mi również Rajd Dakar, ale to zupełnie inna bajka, która na razie nie spędza mi snu z powiek.
A skąd bieganie po pustyni? W marcu wystartowałeś w 3-dniowym ultramaratonie, zajmując 5. miejsce w klasyfikacji generalnej wyścigu na dystansie 50 km w rozegranym w Maroku Runmageddon Sahara.
To był egzamin dla mnie. Mój przyjaciel z firmy 4Move, znając mój charakter, trochę mnie podpuścił. Rozmowa była mniej więcej taka: Lubisz wyzwania? Lubię. A dałbyś radę pokonać 50 km na Saharze? Pewnie bym dał. No to spróbuj. OK, spróbuję. Słowo się rzekło, a później 4 dni nie spałem, autentycznie się bałem! Miałem czarne myśli. Taki start to nie żarty, a ja najmłodszy nie jestem. Bieganie w temperaturze 37 stopni, czyli mniej więcej jak wokół pieca hutniczego. Okazało się, że w grupie świetnych, dobrze przygotowanych i wspierających ludzi dałem radę. Pojechałem z nadzieją, że ukończę 50 km, a oni prawie wciągnęli mnie na 100 km! To był superprojekt, ale spokojnie – żadna nowa pasja nie jest w stanie zagrozić mojej miłości do golfa.
Całość wywiadu w najnowszym magazynie „Golf&Roll”! Sprawdź, co jeszcze znajdziesz w numerze.
Tekst: Anna Kalinowska, fot. Adam Nurkiewicz